z ciemnych zakamarków wzbijają się obłoki kurzu
blady kres już świta, przynosząc zgubienie
ciche szepty wymykają się spod kontroli,
plotąc intrygi
szczebiot młodych ptaków przebija poranek
nawołując do karmienia
szepty wzmagają natężenie
plotąc trzy po trzy
ucho już wyczekuje splotu myśli, warkocza wspomnień
oczy rozbłysną zrozumieniem
szyja obróci się naprzeciw
a matki wrócą do pustych gniazd w rozsypce
i umilkną na wieki
był to dzień jak każdy inny—
niczym się nie wyróżniał oprócz światła, tańczącym walca kolorom na horyzoncie
słońce już zachodziło, starałam się nie zerkać bezpośrednio, tylko kątem oka;
nie na wprost, niezbyt odważnie tylko z ukrycia, żeby nie przyuważyło i karą mnie nie oślepiło;
plamki na oczach tańczyłyby poloneza, a ja wirując upadłabym na ziemię
mocząc kolana w kałuży deszczu spod rynny—
wiem, że już na mnie patrzył, ale ważniejsza była rozgrywka między mną a Heliosem,
może gdybym się postarała, to bym ujrzała rydwan co po horyzoncie powinien się stale toczyć
może gdybym się przejęła, to by ten dzień tak szybko się nie skończył—
może nie upadłabym do wody, nos by nie trysnął cieczą, a ręce by dalej były całe
może fale nie rozbryzgały się o skały, tylko ja
może morze to tkanka przejrzysta żyjąca własnym życiem
gdybym nie wyszła wtedy z domu to może byłabym tu dalej, patrząc na słońce spod przymrużonych powiek;
teraz tylko leżę wśród korzeni, gdzie nawet promienie nie docierają żadnego dnia,
ani strumienie latarni w środku nocy